Wstaję, zbieram z podłogi telefon i drobne. Bez prysznica wychodzę, drzwi zostawiam niedomknięte, a klucz w recepcji. Na ulicy uderza we mnie ranek i tłum. Gdzieś się spieszę – gdzie się spieszę?
Przed hotelem stoi wózek z pościelą i prawdopodobnie śmieciami w workach. Na szczycie kartonowe pudło z rzeczami porzuconymi przez gości, a wśród nich oldschoolowe okulary przeciwsłoneczne, z gumowymi brzegami, okrągłe, nigdy takich nie widziałam, od razu je zabieram, zakładam i idę w prawo. Patrzę na telefon – 10:20. Czyli wstałam około 10…
Budzę się. Patrzę na telefon. 10:00. Dziwny sen…
Mieszkam na małej wysepce.
Sto kilometrów od Zachodniej Sahary. Sto kilometrów od Marocco. Sto kilometrów od Hiszpanii. Sto kilometrów od Europy. Sto kilometrów od Afryki. Na stu kilometrach wystających z Oceanu Wulkanów.
Fuerteventura.
Wyspa wiecznej wiosny, gdzie słońce towarzyszy na całego przez 330 dni w roku. Ze świątecznym deszczem, który nieznacznie daje się poczuć, bo Fuerteventura to Wietrzna Wyspa stukilometrowych dzikich plaż poukrywanych pod kolczastym klifem. Raj surferów z porywistym prądem i przerażającymi falami. Fuerteventura to najstarsza wyspa z archipelagu Kanarów.
Las Cavas de Ayu.
Południowo-zachodnia cześć wyspy. Sobota. Moja wolna od pracy sobota. Urodziny Franziski z Hanoveru, tej, która jest inżynierem w firmie zajmującą się aluminium i infrastrukturą lotniczą, tej, która opowiada mi jakie są wyniki testów umieszczania paneli słonecznych na skrzydłach samolotów, tej która wsiadając do samolotu pyta: jaki to model? po czym odpowiada: o, robimy do niego skrzydła! tej, która tłumaczy mi, że po angielsku rtęć to mercury, tej, która mieszka z bratem i pierwszy raz wybrała się w solo podróż – przyjemnie jest obserwować, jak z dnia na dzień coraz bardziej rozkwita, coraz lepiej poznaje samą siebie… tej, której ulubioną dyscypliną sportową jest futbol amerykański i nie może doczekać się rozpoczęcia sezonu za dwa dni, Franzi, czyli jednej z uczestniczek turnusu jogi w naszym luksusowym ośrodku, która postanowiła zostać z nami jeszcze tydzień. A ja, razem z Maria i Lucasem, specami od marketingu, postanowiliśmy przygotować jej urodzinową wycieczkę.
Kiedy tuż po śniadaniu z tortem i ‘sto lat’ w różnych językach dziewczyny wybrały się na spacer do miasteczka na cosobotni market kanaryjskiego rękodzieła – ja przygotowałam przekąski na wynos. Będzie piknik. Będzie smacznie.
- Co chciałabyś dziś zjeść? Zapytałam jubilatkę po śniadaniu.
- Szczerze? To dziś chciałabym spróbować wszystkiego! Wszystkiego po trochu!
Załatwione. Twoje życzenie jest dziś(!) dla mnie rozkazem. Humus, a do niego kilka marchwiowych mufin mojej roboty, które zostały z wczoraj. Sery, najlepsze warzywa i owoce, mus kokosowy, który został z tortu. Świeży chleb. Dwa termosy najlepszych herbat. Dwa turkusowe koce, jeden w palmy, drugi bardziej błękitny. Zestaw turkusowych piknikowych sztućców, jajka na twardo i pudełko dla każdego, zamiast talerzy – zrób swoją własną sałatkę. Gotowe. Tak jak i mrożona kawa z mieszanką najlepszych przypraw, wodą kokosową i mlekiem ryżowym – wszystko co najlepsze dla jubilatki. Uwielbiam wyposażenie tej kuchni, kawę mogę zaserwować w wielkim kubku-słoiku z grubego szkła. Z rączką, błękitno-kraciastą zakrętką i słomką w kolorze wody w zatoce. Do tego mam cały piórnik flamastrów do pisania na szkle, więc nie żałuje życzeń i obrazków na wszystkich ściankach kanciastego kubasa.
Caleta Negra.
Żeby do niej dojść mijamy zatokę z małą czarną plaża – Franzi jest zachwycona, cieszy się w środku jak dziecko, pierwszy raz widzi czarną plaże. Pamiętam ten zachwyt, kiedy 1.5 roku temu postawiłam swoją stopę pierwszy raz na czarnej plaży… Tylko na chwilę stajemy, bo jeszcze tu dziś wrócimy, tymczasem wąskimi schodami wspinamy się na szczyt klifu. Tam siadamy na mini przystanek. Zjadamy resztki tortu i po jabłku. Luca wypuszcza drona. Patrzymy z góry na cała wyspę, najpierw na bezdechu, potem na wydechu, by w końcu rozpłynąć się w komentarzach wdzięczności jakie mamy szczęście, że możemy tu być…
Taak, ciężko je wyrazić słowami. Życie jest piękne!
Wejście do jaskini nie jest jakaś dziurą, jest stumetrową wyrwą w klifie, zakończoną tak poszarpanie, że nie trzeba zgadywać – proces oderwania wyspy nastąpił całkiem brutalnie. Lubię moje archeologiczne przemyślenia…
Schodzimy na dół wąziutkimi schodkami wyłupanymi w skale. Z trudem mijamy grupę Polaków z pomarańczowymi opaskami all inclusive na nadgarstkach wspinającą się do góry. A na dole? Śmierdzi. Pełno ptasich kup i piór. Tak jak i na północy wyspy, tak i tutaj niewiele z fauny. Cztery gatunki ptaków odważnie przystosowały się do tego surowego klimatu. O trzy więcej, niż na północnym wybrzeżu.
Wchodzimy powoli do jaskini. Ja nawet bardzo powoli, bo idę boso, już na początku wspinaczki na klif, po przypadkowym kopnięciu w kamień, odpadła mi podeszwa mojego ukochanego sandałka. Tak to jest, gdy zamiast uważać na każdy krok, człowiek uważnie rozgląda się na boki. Co robić. Pozbierałam sandałki. W domu posklejam, przecież nie wyrzucę.
Ściany się zawężają powoli, Maria zatrzymuje się i mówi, że nie czuje się tu bezpiecznie, po czym sama od razu komentuje, że skoro przetrwało to już tyle czasu… to… I idzie dalej….
Znam to uczucie. Zawsze kiedy wchodzę do jakiejś jaskini i patrzę na poszarpany kamienny sufit zastanawiam się, po co ja tu wchodzę?
Kiedyś jaskinie wydawały mi się martwe. Nie potrafiłam odnaleźć w nich żadnej życiowej energii. Teraz patrzę na nie zupełnie inaczej, od kiedy zrozumiałam, a raczej dowiedziałam się podczas jednego z wykładów o energii, że to właśnie skały nasycone są największą siłą, że to ich najgęstszy stan skupienia czyni je najpotężniejszymi, że nie bez głębszego sensu jest powiedzenie „twardy jak skała”. Jest energia w skale. Jest Moc.
Schodzimy, ale teren tylko minimalnie się obniża, w oddali, od prawej widać wpadające światło słoneczne. Tam idziemy. I stamtąd wychodzi hiszpańska parka. W japonkach, kurczowo trzymają się wystających elementów prawej ściany. W dole woda, niegłęboka, może do kolan, tak przynajmniej wygląda, że to dno. Nikt jednak nie odważa się tego zweryfikować. Zamiast tego przemieszczamy się gęsiego, maciupkimi kroczkami, przyklejeni do ściany. W końcu docieramy wszyscy do kolejnej wyrwy, w kształcie niemal kwadratowego okna, z wpadającym do środka rozpienionym Oceanem. O zgrozo. Co ja tu robię!
Komnata. Okrągła. Dno wysłane mięciuchnym piaskiem. I cztery korytarze uciekające na 10tą, 11tą, 1szą i 2gą.
Ciemne, szybko zakręcające i znikające w mroku.
Stamtąd wychodzą.
Z pierwszego narożnika Głaz. Gospodarz u siebie nie potrzebuje przedstawiania, łatwo wyczuć na policzkach jego chłodny oddech. Szczęki same się zaciskają, kończyny chłodnieją i sztywnieją.
Z drugiego Fala. Niespieniona, odważna, podrażniona. Wypełnia skalną ciszę sarkastycznym pluśnięciem. Jeszcze nie uderza, ale już się przymierza.
W trzecim hula jeszcze Podmuch, czekając na swoją świszczącą zapowiedź cały wiruje.
Kto jest w czwartym? Nikt jeszcze tego nie wie, wszyscy czekają z tą samą niepewnością, bowiem czwarty narożnik jest dla Śmiałka. Kto się dziś odważył przystąpić do turnieju?
Zaraz się dowiemy, bo kolejność walk już znamy.
Gratulacje za dotarcie na sekretne widowisko.
Przychodzisz tu na własne ryzyko.
Za późno na zmianę planów, już zaczynamy:
Mam zaszczyt zaprosić na Arenę Żywiołów.
W drodze powrotnej przyciągnięci urokliwym wiatrakiem stajemy w Muzeum Sera pod Antiguą, dziewczyny chcą siku, ale nie wpuszczają nas, bo trwa tam przyjęcie weselne….
Sporo tu wiatraków w okolicy. I tych zabytkowych i tych nowoczesnych. Przyznaję, że mają śmigła pełne roboty.
Zaczynamy rozglądać się za miejscówką na piknik. W końcu wspólnie wybieramy drogę w lewo, by udać się w kierunku urwiska. Mijamy kilka pustych, jakby porzuconych aut po drodze. Ale nie widać nikogo. W końcu wybieramy miejsce naprzeciwko zbliżającego się do horyzontu słońca, po prawej i lewej z pocztówkowym widokiem klifów, z wulkanami za plecami. Rozkładamy dobroci. I stawiamy zakłady ile jeszcze minut będzie nam towarzyszyło słońce. Luca – 4, ja – 6, Maria – 8 i Franzi 10. Zachodzi za 9 minut i 36 sekund, mamy zwyciężczynię, pierwsza łyżeczka musu kokosowego dla niej. Większość dla mnie. Lubię towarzystwo, gdzie nikt nie ma takiego fioła na punkcie kokosów, jak ja…
Wracamy nieustannie odwracając głowy i podziwiając ogniste kolory nadoceanicznego nieba wymieszane z pustynią i wulkanami…
Nagle Luca hamuje i się zatrzymuje, przed nami dwa auta, na awaryjnych, otwiera szybę i pyta czy potrzebują pomocy. Znaleźli psa. Nie wiedzą co z nim zrobić. My też nie wiemy. Jak daleko psy chadzają na spacer? Do następnego miasteczka spory dystans, jeszcze go nie widać, czy ktoś go tu porzucił, czy sam tu przyszedł? My nie możemy tu pomóc, choć oni bardzo by chcieli, nie możemy przecież wrócić z psem…
Odjeżdżamy, by przejechać tylko kilka kilometrów i znów wypełnić się bezradnością. Pożar. W oddali. Co robić? Numer alarmowy wszyscy znamy, ale jak określić nasze położenie? Czy technologia komunikacyjna jest już na tyle rozwinięta, że wystarczy telefon na numer alarmowy i oni sami potrafią zlokalizować skąd pochodzi połączenie? Czy ktoś z tych wszystkich przejeżdżających aut już zadzwonił? Jedziemy powoli i zasypujemy się nawzajem pytaniami, czy zawrócić, może ktoś tam potrzebuje pomocy? Ale jak tam dojechać? Dzwonić na ten numer? Dziesiątki pytań bez odpowiedzi…
Pełnia. Harvest Full Moon, czyli Żniwowa Pełnia. Ostatnia tego lata, czas zebrać owoce swojej pracy. Na co sobie zasłużyłam….
I jak ten czas szybko ucieka!
Niezauważalnie niemal zleciały dwa tygodnie od Nowiu, od Super New Moon, czyli Wielkiego Nowiu, też ostatniego takiego w tym roku. Każdy Nów to czas na rozpoczęcie czegoś nowego, lecz jak to bywa w przypadku Czarnego Księżyca – nie wiadomo w jaką energię się to obróci…
- Zabrałam twoją wodę z ogrodzenia, wystawiłaś ją tam, żeby ją naładować, czy coś? – zapytała rano Sabina.
- Tak – odpowiedziałam niechętnie.
- Ty jednak jesteś zbyt dziwna dla mnie – wymamrotała ze skrzywionymi brwiami i zmarszczką na czole.
Nie skomentowałam na głos, ale w środku jej odpowiedziałam: znowu mnie osądzasz. Poza tym co to znaczy: dziwny? Inny niż ty? Przecież każdy jest inny! Chyba zrozumiała telepatyczny przekaz, bo już nic nie dodała. Za to ja dalej sobie myślałam, do niej, że gdyby ujrzała choć cień z tego, co tu się odbywało przez całą czarną noc, zwyczajnie by się mnie bała… moja mała – nie dla twojej ograniczonej świadomości tego gatunku ceremonie, miało cię nie być na noc, stąd też zostałaś zaskoczona moją dziwnością, a ja poczułam się ciut obnażona… Jedna kurtyna spadła, obiecuję, że reszty lepiej przypilnuję…
Tak było dwa tygodnie temu. A dzisiaj? Dziś jest pełnia, każde życzenie Agi się spełnia… Jak to śpiewał mój pierwszy chłopak…
Jest 21:00 i zmywarka z naczyniami po pikniku już buczy. Siedzimy z Marią w salonie i próbujemy przekonać Lucę, żeby zawiózł nas na Goat Party. Maria wypatrzyła plakat zapraszający na techno imprezkę w jaskini. Z rogatą głową groźnej kozy, zapraszającą niemalże na satanistyczną mszę.
Luca definitywnie odmawia dalszego towarzyszenia nam gdziekolwiek tego wieczoru i przestaje zwracać uwagę na nasze zaczepki.
Google mówi, że to teoretycznie pół godziny drogi na rowerze, ale google nie wie jaka jest aktualnie siła wiatru, może trzeba będzie rowery trzymać….
Jest jeszcze opcja taksówki. I niby moje rozpłaszczone na sofie zmęczone po całodziennej wycieczce mięśnie plus sukienka i reszta, które aż proszą się o wieczorne wyjście zachęcają do wyboru tej łatwej opcji, jednak portfel woła rower.
Wstaję, zjadam kilka kostek 90% ciemnej czekolady, 4 migdały i idę po kurtkę wiatrówkę. Wracam.
- Serio chcesz jechać w tej sukience? Będzie Ci zimno. – Z troską komentuje Maria.
- A ty co zakładasz?
- No długie spodnie. Wracam do jurty, zakładam czarne getry w powywracane białe krzyże reprezentujące różne kultury i religie, nie rezygnuję jednak z góry w sukience w tych samych motywach kolorystycznych. Biorę jeszcze chustkę na szyję i malutką lampkę na rower, chociaż wierzę, że światło Żniwowego jest wystarczające.
- Który chcesz rower? – pytam, z nadzieją, że nie ten, co i ja.
- Wezmę zielony.
- Bierzemy zamknięcia?
- Chyba tak. Możemy wziąć jedno.
- A znasz kod? – uświadamiam sobie, że pomimo moich kilku rowerowych wycieczek nigdy nie miałam potrzeby zamykania roweru.
- Tak, 4455, ale jeszcze podejdę do światła i sprawdzę.
W tym czasie ja wywlekam ze stojaka największego górala, z rogami jak tak koza z plakatu zamiast kierownicy. Powoli prowadzę go w stronę bramy, Maria tuż za mną.
- Oł noooooł……! – nie ma powietrza w tylnim kole… – jękam rozczarowana.
- Oł noooooł…! – jak echo wtóruje mi Maria. Sprawdzam ostatni z dostępnych rowerów, w którym, dla przekory, nie ma powietrza w przednim kole. Czy to znak? Czy to jakaś siła próbuje mnie zatrzymać przed tym nieświętym wydarzeniem?
Pukamy do pokoju Giny, jej radość z nocnego, spontanicznego wyjścia nie zna granic, od razu informuje, że sama zapłaci za taxi.
Ja kolejny raz wracam do jurty, żeby zdjąć leginsy i zostawić rowerowy nadbagaż, znów ciesząc się wdzięczną sukienką. Między brwiami doklejam jeszcze jedno z bindi z Indii. Czerwonego, połyskującego węża. Syyysyyysssyyyssssssyyyyyyyy………
Kierowca nie ma pojęcia gdzie chcemy jechać, obdzwania kolegów z korporacji, czy słyszeli o takiej lokalizacji. W końcu udostępnia Marii internet ze swojej komórki i każe jej się prowadzić, nieustannie pytając, czy na pewno tam chcemy jechać. I nie myli się, po opuszczeniu sąsiedniej wioski jedziemy już tylko przed pustynię, w stronę oceanu, jak widzę na mapie z Maps.me.
W końcu nadchodzi ten moment, kiedy kierowca mówi, że dalej nie pojedzie, bo to nie jest droga dla samochodów osobowych i jeśli chcemy, to może nas tu zostawić. Rozglądamy się i w oddali po prawej widać maleńkie światełko. Otwieramy drzwi taksówki i od razu w uszy wpada delikatne dudnienie odbijające się z daleka.
Wysiadamy z uśmiechami. I w stronę światła.
To się dzieje naprawdę. Ciężko mi uwierzyć, że naprawdę tu jesteśmy. Ciężko mi uwierzyć, że to się naprawdę dzieje. Ciężko mi uwierzyć, że takie miejsce istnieje.
Jaskinia nie jest spora. Wita nas mobilny bar rozmiarów biurka po prawej, za nim góra kamieni, a za nimi didżejka. Minimalistyczne światła. Jaskinia jest magiczna, bo piętrzy się jak żadna inna – do góry. Wspinamy się po piasku – krok do przodu, pół kroku bezwładnie zjeżdżając z powrotem. Kilkadziesiąt metrów po to, żeby przez dziurę w sklepieniu zobaczyć źródło wpadającego zimnego światła – bohatera wieczoru – Żniwiarza….
Jak się oszukiwałam ze party w jaskini skończy się za godzinę, czy półtora….